Po wjeździe na górę nie da się wręcz nie zrobić od razu kilku zdjęć. Widok zachwyca, widać naprawdę dużo i naprawdę daleko. Do tego chmury są na tyle wysoko, że widoczność jest idealna. Rozglądamy się chwilę i kilka minut później kierujemy się na stanowisko, z którego ruszają free toury. Odbywają się co godzinę, więc stwierdziliśmy że możemy spróbować. Na miejscu okazało się, że jesteśmy sami, więc mieliśmy przewodnika na własność. Generalnie wycieczkę oceniam pozytywnie, chociaż trwała bardzo krótko. Można było dowiedzieć się na co dokładnie patrzymy z góry i dowiedzieć się nieco o florze i faunie na górze. Później przez następne prawie 2 godziny chodziliśmy po górze, zbaczając cały czas z utartego szlaku. Góra jest praktycznie płaska, więc spacery są łatwe i przyjemne.
Około godziny 14 zjechaliśmy kolejką linową na dół i pojechaliśmy na Bo-Kaap. To miejsce, które poza tym, że dobrze wygląda na zdjęciach, uczy także historii. Domki zostały pomalowane na żywe kolory jako znak wolności (wcześniej były białe). W rzeczywistości jednak sam Bo-Kaap nie robi ogromnego wrażenia, więc poświęciliśmy mu stosunkowo niewiele czasu.
Idąc dalej Wale St pokręciliśmy się w po centrum w okolicy Greenmarket Square.
Następnie udaliśmy się na St Georges Mall, gdzie swój początek mają jedne z najpopularniejszych „free tours”. W praktyce nie do końca całość jest free, bo na końcu płaci się przewodnikowi dowolną kwotę, ale oczywiście jest to dobrowolne. Jest kilka tematycznych wycieczek, my zdecydowaliśmy się na Historic Tour, który miał nas oprowadzić po centrum. Grupa zebrała się spora, bo kilkunastoosobowa. Sama wycieczka trwała ponad 1,5h i naprawdę sporo się dowiedziałem o miejscach, którym normalnie zrobiłbym zdjęcie i poszedł dalej
;)
Odwiedziliśmy między innymi Grand Parade (obok znajduje się ratusz, z którego przemawiał Nelson Mandela do tłumów zebranych właśnie na Grand Parade), Eastern Food Bazaar, Slave Lodge, zobaczyliśmy Parlament i Company’s Garden.
Na koniec podjechaliśmy jeszcze na V&A Waterfront, głównie po to żeby zrobić zakupy i spędzić tam zachód słońca.
Podsumowując dzisiejszy dzień, udało się zobaczyć naprawdę sporo. W planach jest jeszcze kilka lokalizacji, mamy na ich realizację jeszcze dwa pełne dni oraz piątkowy poranek. Sam Kapsztad zaczyna we mnie kreować coraz większą potrzebę przyjazdu tutaj po raz kolejny, tym razem na dłużej, żeby poza odhaczaniem miejsc mieć więcej czasu na poczucie tutejszego klimatu razem z mieszkańcami. Kto wie, może niedługo znowu pojawi się EF do RPA
:D
cdn.-- 02 Maj 2018 20:45 --
@tunczaj dzięki
:D Pisanie relacji live faktycznie powoduje, że przez cały dzień układa się trochę myśli w głowie. Z drugiej strony to mobilizuje do aktywnego zwiedzania, robienia lepszych zdjęć i ostatecznie daje nowe doświadczenia, które mogą się przydać przy kolejnych relacjach live (w planach)
;)
@Oszukani bingo, zgadłeś cały dzisiejszy dzień! Zaraz ładuję dzisiejszą część relacji
:)
-- 02 Maj 2018 20:59 --
Dzień 6.
Wczoraj późnym wieczorem rozważaliśmy wszystkie opcje dotarcia na Przylądek Dobrej Nadziei i Boulders Beach (plaża z pingwinami). Najłatwiejszą opcją jest samochód, ale ze względu na wiek ta opcja była bardzo droga. Inną opcją jest pociąg, który z Kapsztadu dojeżdża do Simons Town, skąd jest już całkiem niedaleko do Boulders Beach, ale dotarcie stamtąd na Cape Point mogłoby być problematyczne (i nie do końca tanie). Uber kosztował sporo. Najtańszą opcją okazała się zorganizowana wycieczka autobusem w stylu hop on hop off, których zawsze unikałem jak mogłem. Całodniowa wycieczka na Cape Point, Przylądek Dobrej Nadziei i Boulders Beach kosztowała 530 ZAR, a w cenę wliczona była już opłata za wstęp do Cape Point Nature Reserve, która normalnie jest warta 147 ZAR.
Spróbujemy, może będzie znośnie.
O 9:12 wsiadamy do autobusu. Na naszym przystanku jest jeszcze w miarę pusty, ale przy wyjeździe z miasta obłożenie wynosi >90%. W autobusie jest WiFi i gniazda USB. W głośnikach przez całą podróż słychać przewodnika, którego szczerze mówiąc chętnie bym wyłączył
;) Za dużo i zbyt chaotycznie opowiadał.
Pierwszym przystankiem jest Boulders Beach - miejsce znane przede wszystkim z obecności pingwinów afrykańskich. Wycieczka zatrzymuje się tutaj na godzinę i już za chwilę wszyscy stają w kolejce do wejścia na plażę. Bilety nie są wliczone w koszt wycieczki i można było kupić je już wcześniej na pokładzie autobusu, kosztują 80 ZAR. Kiedy formuje się kolejka, my przechodzimy obok i kierujemy się ścieżką prosto, wzdłuż plaży.
Kilka źródeł w internecie mówiło o darmowym wejściu z drugiej strony plaży, a jego dodatkowym (albo i największym atutem) jest to, że wchodzi się bezpośrednio na piasek a nie - jak w przypadku głównego wejścia - na taras widokowy. Na szukanie wejścia mogliśmy przeznaczyć maksymalnie około 20 minut i niestety nie przyniosło ono skutków. Wejście z drugiej strony owszem było, ale płatne. Płacimy i wchodzimy, po czym okazuje się, że na tym końcu plaży w zasięgu wzroku widać maksymalnie kilka pingwinów. Żeby przejść do dalszej części plaży trzeba wspinać się po ogromnych kamieniach lub iść wodą, na co nie mamy czasu. Ostatecznie kucamy w okolicy szczeliny, w której siedzi jeden z pingwinów i po kilku minutach zdobywamy resztki jego zaufania.
15 minut przed odjazdem wychodzimy z plaży trochę zawiedzeni. Liczyliśmy na więcej, ale musielibyśmy być tam dłużej. Wracamy do autokaru i kierujemy się dalej aż do Cape Point. W międzyczasie zaczyna padać deszcz, a po trasie mijamy pojedyncze domy. Na dachu jednego z nich siedzi pawian, o których jeszcze będzie mowa w tej relacji. Cape Point wita nas pochmurnie, ale bez deszczu. Opcje dostania się do latarni morskiej są dwie: funicular jadący 3 minuty z parkingu do latarni (dodatkowy koszt 70 ZAR za wjazd i zjazd) lub wejście pieszo. Wybieramy drugą opcję, wejście ma być w miarę łatwe i zająć około 20 minut. Tuż przy wejściu obok tablicy spotykamy pawiana (baboona), wszędzie jednak są informacje o tym, że są niebezpieczne i łakome na jedzenie. Robię mu kilka zdjęć dopóki nie skręca w moją stronę.
Do latarni morskiej docieramy po 15 minutach. Bardzo mocno wieje, do tego znowu zaczyna padać, więc wyglądamy nieciekawie, podobnie się czujemy. Przylądek Dobrej Nadziei wcześniej nazywany był Przylądkiem Burzowym, na miejscu czuć że raczej to nie przypadek. Robimy kilka zdjęć i po kilku minutach chowamy się w położonym nieco niżej muzeum.
Przystanek w Cape Point trwa 2 godziny i szczerze mówiąc ciężko jest sensownie spożytkować ten czas przy takiej pogodzie. Po około godzinie pogoda jest trochę lepsza, można rozejrzeć się i podziwiać nicość. To właśnie ta nicość jest tu największą atrakcją, chociaż zakłócają ją nieco turyści.
Przejeżdżamy autokarem na Przylądek Dobrej Nadziei. Można się było tego spodziewać, ale to miejsce opanowane przez turystów, a przed tablicą znajduje się... parking.
Pamiętam, że już kiedyś wyobrażałem sobie jak wygląda to miejsce. Uczyłem się o nim na geografii, patrzyłem na mapę. Teraz stoję w tym miejscu, w jednym z najbardziej wysuniętych na południe punktów Afryki. Odszedłem kawałek od tłumów, stoję i po prostu patrzę.
Dobrze, wracamy do rzeczywistości, mamy w tym miejscu jedynie 15 minut. Zdecydowanie za krótko. Wsiadamy do autokaru i jedziemy przez następne prawie 2 godziny prosto na V&A Waterfront. Kolacja w Wimpy (polecam, za 50 ZAR można dostać burgera z frytkami + shake) i powrót do domu. Jesteśmy zmęczeni, a do tego znowu kropi.
Podsumowując, pierwsza w życiu wycieczka czerwonym autobusem hop on hop off nie była najgorsza. Oczywiście, można było lepiej rozplanować czas (albo w ogóle nie być ograniczonym czasowo organizując sobie transport we własnym zakresie), ale cenowo oferta zorganizowanych wycieczek wypada naprawdę dobrze.
Dzisiaj spojrzałem też z sentymentem na fakt, że na forum F4F zarejestrowałem się równo 4 lata temu. Kilka miesięcy wcześniej poleciałem pierwszy raz samolotem do NYO, a 4 lata później stoję na Przylądku Dobrej Nadziei za kilkaset złotych. Coś, co kiedyś było w sferze marzeń jest teraz dla mnie rzeczywistością, za co jestem całej społeczności F4F niesamowicie wdzięczny. Dzięki forum nauczyłem się naprawdę wiele (chociaż nie byłem przez te 4 lata bardzo aktywny), ale też poznałem niektórych z Was. Oby tak dalej przez kolejne lata
;)
cdn.Dzięki, dało się prościej KRK-PSA Ryanairem, ale przegapiłem moment kiedy bilety były tanie, a później ceny poszybowały w górę bo to termin okołomajówkowy. Byłoby parę godzin krócej
;)@Dryblas, jakieś podstawowe podsumowanie kosztów pewnie na koniec wrzucę, ale raczej nie planuję niczego szczegółowego (pewnie tylko podsumowanie kosztów lotów + zakwaterowania)
@Oszukani akurat tutaj muszę zwrócić honor geriatrycznej wycieczce i jej przewodnikowi, była możliwość zejścia do tablicy. Prawie nikt nie skorzystał bo padał deszcz i momentami było naprawdę nieprzyjemnie, więc nie byłoby w tym żadnej frajdy. W kwestii wybrania samej wycieczki, jak rozejrzałem się na miejscu to wkoło były jedynie wypożyczone samochody + zorganizowane wycieczki, a w moim przypadku wypożyczenie samochodu odpadało niestety
:( Chętnie bym tam dotarł jaką komunikacją publiczną, ale z tego co wiem, to takowa tam nie dociera.Dzień 7.
Wstaliśmy rano ze świadomością, że to nasz ostatni pełny dzień w Kapsztadzie. Krótko, ale obowiązki nie pozwoliły na dłużej. Chwilowa burza mózgów (wspominałem już chyba że działamy dość spontanicznie) i ostatecznie decydujemy się ten dzień spędzić spokojnie w mieście. Wychodzimy z mieszkania i jedziemy na Camps Bay. To obrzeża Kapsztadu, Camps Bay jest znane przede wszystkim z plaży. Po sezonie jednak (a obecnie w Kapsztadzie trwa jesień) jest tu całkiem pusto.
Na Camps Bay spędzamy kilkanaście minut, ale opalanie nie jest celem naszej podróży
;) Te okolice upodobali sobie celebryci: latem można tu podobno spotkać Davida Beckhama, Shakirę, Rihannę czy Eltona Johna. Wychodzimy z plaży i Victoria Rd wspinamy się na północ. Wkraczamy do Clifton, które także słynie z plaż.
@oskiboski dzięki! Staram się, chociaż jakimś specjalistą nie jestem, a zdjęcia kompletnie bez żadnej edycji.@ibartek z dnia na dzień czujemy się coraz pewniej, na początku jednak stereotypy i statystyki nie napawały optymizmem
:D Co do okolic, to chętnie, ale pewnie nie wyrobimy się w tym tripie.
bardzo fajna relacja, a zdjecia zdecydowanie zachecaja do podrozy w te miejsca.jedyna rzecz ktora mnie zastanawia, juz zreszta nie pierwszy raz to czy naprawde warto pisac relacje live i odbierac sobie przyjemnosc podrozy/odpoczynku (tym bardziej tak krotkiej i napietej)
:)
Jak macie jeszcze zapas czasu to polecam Przylądek Dobrej Nadziei + Simon's town z pingwinami. Jak wyruszycie wcześnie rano to najciekawsze miejsca powinniście zrobić w ciągu 1 dnia
@tunczaj dzięki
:D Pisanie relacji live faktycznie powoduje, że przez cały dzień układa się trochę myśli w głowie. Z drugiej strony to mobilizuje do aktywnego zwiedzania, robienia lepszych zdjęć i ostatecznie daje nowe doświadczenia, które mogą się przydać przy kolejnych relacjach live (w planach)
;) @Oszukani bingo, zgadłeś cały dzisiejszy dzień! Zaraz ładuję dzisiejszą część relacji
:)
Dzięki, dało się prościej KRK-PSA Ryanairem, ale przegapiłem moment kiedy bilety były tanie, a później ceny poszybowały w górę bo to termin okołomajówkowy. Byłoby parę godzin krócej
;)
Jeśli można już po powrocie fajnie było by jak podał byś krótkie podsumowanie kosztów podroży szczególnie transport i noclegi. Nie ukrywam ze jestem w sytuacji w jakiej byleś 4 lata temu i ja chłonę jak gąbka wszystkie newsy i czekam na swojego EF w jakieś magiczne miejsce
:D
Trochę słabo, że wzięliście autobus geriatryczny na Przylądek. Gdyby było więcej czasu to warto przejść szlak od latarni do tablicy. Po drodze jest genialna plaża pomiędzy pionowymi skałami. Zresztą widać ją na jednym z waszych zdjęć. W wolnej chwili wrzucę jej zdjęcie
@Dryblas, jakieś podstawowe podsumowanie kosztów pewnie na koniec wrzucę, ale raczej nie planuję niczego szczegółowego (pewnie tylko podsumowanie kosztów lotów + zakwaterowania)@Oszukani akurat tutaj muszę zwrócić honor geriatrycznej wycieczce i jej przewodnikowi, była możliwość zejścia do tablicy. Prawie nikt nie skorzystał bo padał deszcz i momentami było naprawdę nieprzyjemnie, więc nie byłoby w tym żadnej frajdy. W kwestii wybrania samej wycieczki, jak rozejrzałem się na miejscu to wkoło były jedynie wypożyczone samochody + zorganizowane wycieczki, a w moim przypadku wypożyczenie samochodu odpadało niestety
:( Chętnie bym tam dotarł jaką komunikacją publiczną, ale z tego co wiem, to takowa tam nie dociera.
Po wjeździe na górę nie da się wręcz nie zrobić od razu kilku zdjęć. Widok zachwyca, widać naprawdę dużo i naprawdę daleko. Do tego chmury są na tyle wysoko, że widoczność jest idealna. Rozglądamy się chwilę i kilka minut później kierujemy się na stanowisko, z którego ruszają free toury. Odbywają się co godzinę, więc stwierdziliśmy że możemy spróbować.
Na miejscu okazało się, że jesteśmy sami, więc mieliśmy przewodnika na własność. Generalnie wycieczkę oceniam pozytywnie, chociaż trwała bardzo krótko. Można było dowiedzieć się na co dokładnie patrzymy z góry i dowiedzieć się nieco o florze i faunie na górze. Później przez następne prawie 2 godziny chodziliśmy po górze, zbaczając cały czas z utartego szlaku. Góra jest praktycznie płaska, więc spacery są łatwe i przyjemne.
Około godziny 14 zjechaliśmy kolejką linową na dół i pojechaliśmy na Bo-Kaap. To miejsce, które poza tym, że dobrze wygląda na zdjęciach, uczy także historii. Domki zostały pomalowane na żywe kolory jako znak wolności (wcześniej były białe). W rzeczywistości jednak sam Bo-Kaap nie robi ogromnego wrażenia, więc poświęciliśmy mu stosunkowo niewiele czasu.
Idąc dalej Wale St pokręciliśmy się w po centrum w okolicy Greenmarket Square.
Następnie udaliśmy się na St Georges Mall, gdzie swój początek mają jedne z najpopularniejszych „free tours”. W praktyce nie do końca całość jest free, bo na końcu płaci się przewodnikowi dowolną kwotę, ale oczywiście jest to dobrowolne. Jest kilka tematycznych wycieczek, my zdecydowaliśmy się na Historic Tour, który miał nas oprowadzić po centrum. Grupa zebrała się spora, bo kilkunastoosobowa. Sama wycieczka trwała ponad 1,5h i naprawdę sporo się dowiedziałem o miejscach, którym normalnie zrobiłbym zdjęcie i poszedł dalej ;)
Odwiedziliśmy między innymi Grand Parade (obok znajduje się ratusz, z którego przemawiał Nelson Mandela do tłumów zebranych właśnie na Grand Parade), Eastern Food Bazaar, Slave Lodge, zobaczyliśmy Parlament i Company’s Garden.
Na koniec podjechaliśmy jeszcze na V&A Waterfront, głównie po to żeby zrobić zakupy i spędzić tam zachód słońca.
Podsumowując dzisiejszy dzień, udało się zobaczyć naprawdę sporo. W planach jest jeszcze kilka lokalizacji, mamy na ich realizację jeszcze dwa pełne dni oraz piątkowy poranek. Sam Kapsztad zaczyna we mnie kreować coraz większą potrzebę przyjazdu tutaj po raz kolejny, tym razem na dłużej, żeby poza odhaczaniem miejsc mieć więcej czasu na poczucie tutejszego klimatu razem z mieszkańcami. Kto wie, może niedługo znowu pojawi się EF do RPA :D
cdn.-- 02 Maj 2018 20:45 --
@tunczaj dzięki :D Pisanie relacji live faktycznie powoduje, że przez cały dzień układa się trochę myśli w głowie. Z drugiej strony to mobilizuje do aktywnego zwiedzania, robienia lepszych zdjęć i ostatecznie daje nowe doświadczenia, które mogą się przydać przy kolejnych relacjach live (w planach) ;)
@Oszukani bingo, zgadłeś cały dzisiejszy dzień! Zaraz ładuję dzisiejszą część relacji :)
-- 02 Maj 2018 20:59 --
Dzień 6.
Wczoraj późnym wieczorem rozważaliśmy wszystkie opcje dotarcia na Przylądek Dobrej Nadziei i Boulders Beach (plaża z pingwinami). Najłatwiejszą opcją jest samochód, ale ze względu na wiek ta opcja była bardzo droga. Inną opcją jest pociąg, który z Kapsztadu dojeżdża do Simons Town, skąd jest już całkiem niedaleko do Boulders Beach, ale dotarcie stamtąd na Cape Point mogłoby być problematyczne (i nie do końca tanie). Uber kosztował sporo. Najtańszą opcją okazała się zorganizowana wycieczka autobusem w stylu hop on hop off, których zawsze unikałem jak mogłem. Całodniowa wycieczka na Cape Point, Przylądek Dobrej Nadziei i Boulders Beach kosztowała 530 ZAR, a w cenę wliczona była już opłata za wstęp do Cape Point Nature Reserve, która normalnie jest warta 147 ZAR.
Spróbujemy, może będzie znośnie.
O 9:12 wsiadamy do autobusu. Na naszym przystanku jest jeszcze w miarę pusty, ale przy wyjeździe z miasta obłożenie wynosi >90%. W autobusie jest WiFi i gniazda USB. W głośnikach przez całą podróż słychać przewodnika, którego szczerze mówiąc chętnie bym wyłączył ;) Za dużo i zbyt chaotycznie opowiadał.
Pierwszym przystankiem jest Boulders Beach - miejsce znane przede wszystkim z obecności pingwinów afrykańskich. Wycieczka zatrzymuje się tutaj na godzinę i już za chwilę wszyscy stają w kolejce do wejścia na plażę. Bilety nie są wliczone w koszt wycieczki i można było kupić je już wcześniej na pokładzie autobusu, kosztują 80 ZAR. Kiedy formuje się kolejka, my przechodzimy obok i kierujemy się ścieżką prosto, wzdłuż plaży.
Kilka źródeł w internecie mówiło o darmowym wejściu z drugiej strony plaży, a jego dodatkowym (albo i największym atutem) jest to, że wchodzi się bezpośrednio na piasek a nie - jak w przypadku głównego wejścia - na taras widokowy. Na szukanie wejścia mogliśmy przeznaczyć maksymalnie około 20 minut i niestety nie przyniosło ono skutków. Wejście z drugiej strony owszem było, ale płatne. Płacimy i wchodzimy, po czym okazuje się, że na tym końcu plaży w zasięgu wzroku widać maksymalnie kilka pingwinów. Żeby przejść do dalszej części plaży trzeba wspinać się po ogromnych kamieniach lub iść wodą, na co nie mamy czasu. Ostatecznie kucamy w okolicy szczeliny, w której siedzi jeden z pingwinów i po kilku minutach zdobywamy resztki jego zaufania.
15 minut przed odjazdem wychodzimy z plaży trochę zawiedzeni. Liczyliśmy na więcej, ale musielibyśmy być tam dłużej. Wracamy do autokaru i kierujemy się dalej aż do Cape Point. W międzyczasie zaczyna padać deszcz, a po trasie mijamy pojedyncze domy. Na dachu jednego z nich siedzi pawian, o których jeszcze będzie mowa w tej relacji.
Cape Point wita nas pochmurnie, ale bez deszczu. Opcje dostania się do latarni morskiej są dwie: funicular jadący 3 minuty z parkingu do latarni (dodatkowy koszt 70 ZAR za wjazd i zjazd) lub wejście pieszo. Wybieramy drugą opcję, wejście ma być w miarę łatwe i zająć około 20 minut. Tuż przy wejściu obok tablicy spotykamy pawiana (baboona), wszędzie jednak są informacje o tym, że są niebezpieczne i łakome na jedzenie. Robię mu kilka zdjęć dopóki nie skręca w moją stronę.
Do latarni morskiej docieramy po 15 minutach. Bardzo mocno wieje, do tego znowu zaczyna padać, więc wyglądamy nieciekawie, podobnie się czujemy. Przylądek Dobrej Nadziei wcześniej nazywany był Przylądkiem Burzowym, na miejscu czuć że raczej to nie przypadek. Robimy kilka zdjęć i po kilku minutach chowamy się w położonym nieco niżej muzeum.
Przystanek w Cape Point trwa 2 godziny i szczerze mówiąc ciężko jest sensownie spożytkować ten czas przy takiej pogodzie. Po około godzinie pogoda jest trochę lepsza, można rozejrzeć się i podziwiać nicość. To właśnie ta nicość jest tu największą atrakcją, chociaż zakłócają ją nieco turyści.
Przejeżdżamy autokarem na Przylądek Dobrej Nadziei. Można się było tego spodziewać, ale to miejsce opanowane przez turystów, a przed tablicą znajduje się... parking.
Pamiętam, że już kiedyś wyobrażałem sobie jak wygląda to miejsce. Uczyłem się o nim na geografii, patrzyłem na mapę. Teraz stoję w tym miejscu, w jednym z najbardziej wysuniętych na południe punktów Afryki. Odszedłem kawałek od tłumów, stoję i po prostu patrzę.
Dobrze, wracamy do rzeczywistości, mamy w tym miejscu jedynie 15 minut. Zdecydowanie za krótko. Wsiadamy do autokaru i jedziemy przez następne prawie 2 godziny prosto na V&A Waterfront. Kolacja w Wimpy (polecam, za 50 ZAR można dostać burgera z frytkami + shake) i powrót do domu. Jesteśmy zmęczeni, a do tego znowu kropi.
Podsumowując, pierwsza w życiu wycieczka czerwonym autobusem hop on hop off nie była najgorsza. Oczywiście, można było lepiej rozplanować czas (albo w ogóle nie być ograniczonym czasowo organizując sobie transport we własnym zakresie), ale cenowo oferta zorganizowanych wycieczek wypada naprawdę dobrze.
Dzisiaj spojrzałem też z sentymentem na fakt, że na forum F4F zarejestrowałem się równo 4 lata temu. Kilka miesięcy wcześniej poleciałem pierwszy raz samolotem do NYO, a 4 lata później stoję na Przylądku Dobrej Nadziei za kilkaset złotych. Coś, co kiedyś było w sferze marzeń jest teraz dla mnie rzeczywistością, za co jestem całej społeczności F4F niesamowicie wdzięczny. Dzięki forum nauczyłem się naprawdę wiele (chociaż nie byłem przez te 4 lata bardzo aktywny), ale też poznałem niektórych z Was. Oby tak dalej przez kolejne lata ;)
cdn.Dzięki, dało się prościej KRK-PSA Ryanairem, ale przegapiłem moment kiedy bilety były tanie, a później ceny poszybowały w górę bo to termin okołomajówkowy. Byłoby parę godzin krócej ;)@Dryblas, jakieś podstawowe podsumowanie kosztów pewnie na koniec wrzucę, ale raczej nie planuję niczego szczegółowego (pewnie tylko podsumowanie kosztów lotów + zakwaterowania)
@Oszukani akurat tutaj muszę zwrócić honor geriatrycznej wycieczce i jej przewodnikowi, była możliwość zejścia do tablicy. Prawie nikt nie skorzystał bo padał deszcz i momentami było naprawdę nieprzyjemnie, więc nie byłoby w tym żadnej frajdy. W kwestii wybrania samej wycieczki, jak rozejrzałem się na miejscu to wkoło były jedynie wypożyczone samochody + zorganizowane wycieczki, a w moim przypadku wypożyczenie samochodu odpadało niestety :( Chętnie bym tam dotarł jaką komunikacją publiczną, ale z tego co wiem, to takowa tam nie dociera.Dzień 7.
Wstaliśmy rano ze świadomością, że to nasz ostatni pełny dzień w Kapsztadzie. Krótko, ale obowiązki nie pozwoliły na dłużej. Chwilowa burza mózgów (wspominałem już chyba że działamy dość spontanicznie) i ostatecznie decydujemy się ten dzień spędzić spokojnie w mieście. Wychodzimy z mieszkania i jedziemy na Camps Bay. To obrzeża Kapsztadu, Camps Bay jest znane przede wszystkim z plaży. Po sezonie jednak (a obecnie w Kapsztadzie trwa jesień) jest tu całkiem pusto.
Na Camps Bay spędzamy kilkanaście minut, ale opalanie nie jest celem naszej podróży ;) Te okolice upodobali sobie celebryci: latem można tu podobno spotkać Davida Beckhama, Shakirę, Rihannę czy Eltona Johna. Wychodzimy z plaży i Victoria Rd wspinamy się na północ. Wkraczamy do Clifton, które także słynie z plaż.